Wbrew plotkom rozsiewanym przez jednostki o wyjątkowo wąskich horyzontach, nawet największy nerd zabunkrowany w swojej ciasnej piwnicy oświetlanej dziesiątkami różnokolorowych LED-ów od czasu do czasu wychodzi na powierzchnię. Jednym z zapalników takiej pozornie niecodziennej sytuacji może być organizowana w pobliżu sesja w ulubioną grę planszową. Dzisiaj w naszym cotygodniowym cyklu „Redakcja poleca…” przeczytacie właśnie o tej formie spędzania wolnego czasu, która nierzadko bywa równie wciągająca, co najlepsze wydawnictwa branży elektronicznej rozrywki. No i (zazwyczaj) nie potrzeba do jej uprawiania ani jednego kabla!
Harry Potter: Hogwart’s Battle
Lubicie gry kooperacyjne? Ta gra jest dla was. Uwielbiacie uniwersum Harry’ego Pottera? Nie zastanawiajcie się dwa razy! Na początku sceptycznie podszedłem do pomysłu. Bitwa o Hogwart na stronie polskiego wydawcy, firmy Rebel, opisana jest jako gra karciana. Jak to? W końcu to planszowa czy karciana? Wydawało mi się, że to się nie może udać. Obejrzałem jednak wideo z rozgrywki i kupiłem. A potem przez dwa tygodnie graliśmy wieczór w wieczór, tak we dwójkę, jak i w czwórkę. Co więcej, druga para, która do nas dołączyła, po wyjściu zamówiła swoją kopię, żeby grać w domu częściej niż tylko podczas wspólnych spotkań.
Na czym polega magia tego tytułu? Na pewno jest to doskonała skalowalność. Równie fajnie gra się we dwójkę, co w więcej osób (maksymalnie cztery). Do tego mamy siedem poziomów trudności odpowiadających kolejnym latom nauki w Hogwarcie. Wraz z rozwojem, prowadzeni młodzi czarodzieje – Harry, Hermiona, Ron i Neville – dorastają, a ich umiejętności specjalne są mocniejsze. Poza wzrostem zagrożenia pojawiają się też potężniejsze przedmioty do pomocy, a nawet specjalizacje, które dodają drugą umiejętność specjalną dla każdej postaci. Trzeba tylko pamiętać, żeby z nich korzystać, co, patrząc po współgrających, nie jest takie oczywiste.
Rozgrywka polega na budowaniu talii. Na początku bohaterowie startują z dziesięcioma podstawowymi kartami, które pozwolą zaatakować przeciwników, uleczyć się czy dodać sobie monety (za nie kupimy przedmioty w sklepie). Przedmioty mają różne ceny, ze wzrostem których pojawiają się nowe możliwości. Przeciwnicy sami w sobie mają umiejętności, które bardzo boleśnie nękają graczy. Do tego dochodzą karty czarnej magii. Na szczęście, kara za śmierć (a właściwie ogłuszenie, DRĘTWOTA!) jest niewielka i rzadko niesie za sobą prawdziwie poważne konsekwencje. Często jednak będziecie wybierać między atakiem a leczeniem. Jest to jednak gra kooperacyjna, więc wszystkim graczom powinno zależeć na tym, by sobie pomagać, nawet jeśli na co dzień mają z tym problem. Gorąco polecam!
– Tomasz „Arrow” Wasiewicz
Cyklady
Gra francuskiego duetu – Brunona Cathala i Ludovica Maublanc – to zachwycająca strategia przenosząca nas w mitologiczny świat walki greckich polis. Wrażenia z gry przypominały mi inną, nowszą planszówkę od Brunona Cathala: Siedem Cudów Świata. W przypadku Cyklad dostaliśmy jednak dużo głębszą i bardziej zbalansowaną mechanikę rozgrywki. Gra jednocześnie jest bardzo prosta do zrozumienia (jak na tak rozbudowaną strategię) i może grać w nią nawet laik.
Na największe pochwały zasługuje fenomenalnie zrealizowany aspekt walki dopuszczający możliwość konfrontacji na zasadzie każdy z każdym. Planowanie każdej inwazji wymaga myślenia minimum 2 tury do przodu, co pozwala w razie potrzeby zjednoczyć się pozostałym graczom przeciwko najbardziej zmilitaryzowanej frakcji. Z kolei bardzo dobrą skalowalność rozgrywki (od 2 do 5 osób) zapewnia zestaw różnych map i zmienna ilość bogów.
Nie zgadzam się osobiście z napisem na pudełku, że rozgrywka trwa około 2 godzin. W moim przypadku jest to zazwyczaj około 4 h. Na obronę twórców muszę przyznać, że do sytuacji, gdzie gra może się skończyć, faktycznie dochodzi już po około 90-120 minutach. Gra potrafi się jednak znacząco przedłużyć, gdy w każdej kolejce wszyscy rzucają się na gracza, który w danej turze może wygrać i mu to uniemożliwiają.
Cyklady nie są najtańsze (ale też nie najdroższe). Trzeba jednak przyznać, że za 190 zł dostajemy obszerną i bardzo ładnie wydaną produkcję. Polecam wszystkim fanom Cywilizacji Sida Meiera, serii Total War i nie tylko!
– Wiktor Frączek
Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie
Istnieje całkiem spora szansa, że kojarzycie klimaty pierwszej i trzeciej części Far Crya. Tropikalne wyspy, dżungla, hasająca dookoła nas mniej lub bardziej przyjazna zwierzyna… no i wszelkiego rodzaju pułapki. Zatrzęsienie czyhających na każdym kroku zasadzek. Proces wizualizacji zakończony sukcesem? Zatem bardzo podobnie poczujecie się, gdy traficie do świata kooperacyjnej gry planszowej, jaką jest Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie (ang. Adventures on the Cursed Island). A wszystko to doprawione magią lepiej lub gorzej znanych większości z nas przygód kultowego bohatera stworzonego przez Daniela Defoe.
Gra została stworzona przez Ignacego Trzewiczka – polskiego twórcę oraz popularyzatora gier RPG, karcianych i planszowych – i krótko po premierze osiągnęła międzynarodowe uznanie, zgarniając w 2013 roku szereg nagród i nominacji, na skutek czego chwilę później na sklepowe półki trafiła rozszerzona edycja Game of the Year. Rozgrywka w Robinsonie skupia się wokół walki o przetrwanie, która została zaprojektowana i zrealizowana z finezją, jakiej nierzadko brakuje tytułom wydawanym na komputery czy konsole! Gdy już wybierzemy interesującą nas klasę postaci i zaznajomimy się z jej unikalnymi cechami oraz umiejętnościami, będziemy musieli nie tylko zdobyć prowiant potrzebny nam do przeżycia oraz nie pozwolić pożreć się ukrytym w co drugim krzaku egzotycznym bestiom. W produkcji Trzewiczka zbudujemy swój własny obóz na bezludnej wyspie, uzbroimy się w arsenał godny południowoamerykańskiego łowcy przygód, poszukamy skarbów pochowanych w zakamarkach ciemnych jaskiń, a nawet oddamy się eksploracji rodem z najznamienitszych gier wideo z otwartym światem. To wszystko we współpracy ze znajomymi, którzy na dobre kilka godzin staną się naszymi najwierniejszymi kompanami, gdyż bez ich pomocy ta wczorajsza ucieczka z bezludnej wyspy mogłaby się nigdy nie udać!
Rozgrywając każdą kolejną partię w Robinsona, czujemy się dokładnie tak, jak podczas pierwszych godzin najlepszych komputerowych RPG-ów. Ogrom możliwości i ciąg splatanych ze sobą decyzji kluczowych dla losów naszej postaci, poczucie niepowtarzalności przeżywanych przygód oraz dreszcz determinacji do działania z zimną krwią. No i to piękne wydanie z drewnianymi elementami w środku pudełka… A czy wspominałem już, że w grze towarzyszyć nam będzie znany skądinąd Piętaszek?
– Igor Kaźmierczak
Jeżeli nie próbowaliście jeszcze swoich sił w którymkolwiek z przedstawionych przez nas tytułów, koniecznie nadróbcie zaległości, bo na GamesGuru nie poleca się byle czego! Co więcej, pamiętajcie, że to tylko propozycje najlepsze z najlepszych. W świecie gier planszowych czeka na was cała masa dobrej zabawy i setki godzin niezapomnianych rozgrywek w gronie znajomych, które dostarczają całkowicie nowych wrażeń, nawet jeżeli wasze drogi z boardgamingiem do tej pory się rozmijały.