Wszyscy zdążyliśmy ochłonąć po premierze mobilnego fenomenu, jakim bez wątpienia można okrzyknąć Pokemon GO – powoli przyzwyczajamy się przecież do naturalnego widoku dzieciaków i dorosłych, którzy biegają po mieście z telefonami w poszukiwaniu wirtualnych stworków. Ten szum kulturowy, ponownie wywołany wokół „kieszonstworków”, nie opadnie jednak szybko – zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wejdzie na stałe w kanony ogólnoświatowego trendu. Jest to więc chyba najlepszy czas, aby wytknąć Nintendo największe błędy aplikacji przygotowanej przez studio Niantic, nieprawdaż?
Pokémon to japońska bajka z 1997 roku, która powstała w Kraju Kwitnącej Wiśni. W Polsce pojawiła się dopiero we wrześniu 2000 roku. Pokeszał rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie na całym świecie i z miejsca zdobywał sobie kolejne rzędy dusz przedstawicieli młodego pokolenia. Kwestią czasu były więc tylko dwie rzeczy – kiedy i jak ta potężna marka sięgnie po ogromne możliwości stające się powoli standardem przemysłu technologicznego, aby przyciągnąć kolejną generację młodzieży do grona oddanych fanów. Koncepcja mobilnej wersji pokemonów była więc w swoich założeniach bardzo lukratywna, przyjmując jednak, że podwaliny dla jej rozgrywki zostaną mocno oparte o fundamenty uniwersum wykreowanego na potrzeby kultowego anime. Pokemony opowiadały przecież o przyjaźni, poświęceniu i… wędrówce, której celem było odnalezienie wszystkich tytułowych potworków. Właśnie podróżowanie w rzeczywistym świecie i poszukiwanie – przy pomocy telefonu komórkowego spełniającego funkcję Pokedexa (czyli serialowego urządzenia przypominającego gameboy’a, który służył do katalogowania złapanych milusińskich) – pokemonów staje się głównym trzonem zabawy z Pokemon GO.
Idea wyprowadzenia ludzi sprzed komputerów na świeże powietrze wydaje się szczytna, jednak nie ma róży bez kolców – a te, które okalają grę studia Niantic są wyjątkowo długie, paskudne i można się o nie boleśnie pokaleczyć. Stąd pomysł na poniższą gdybologię poświęconą jedynemu słusznemu (bo przeze mnie wymyślonemu) kierunkowi, w którym powinna powędrować gra od Nintendo, aby naprawić karygodne błędy popełnione przy tworzeniu Pokemon GO:
Fabuła (a także jej jakość) jest bardzo ważna nie tylko dla dobrych gier wideo, ale także w świecie filmu, czy książki – to ona przytrzymuje gracza i sprawia, że ten może, zatracając całkowicie poczucie czasu, zatopić się w historii nakreślonej przez deweloperów. Problem może się jednak pojawić wtedy, gdy fabuła jest niespójna lub – w jeszcze gorszym przypadku, co ma niestety miejsce w Pokemon GO – całkowicie jej nie uświadczymy. Epicką, przepełnioną magią nostalgii opowieść o przygodach młodego trenera pokemonów zabija monotonia i konieczność powtarzania tego samego schematu czynności: „idź – złap – zbieraj cukierki – patrz na cp stworów – transferuj słabsze osobniki do profesora Willowa”… i tak w kółko. Przez ten brak, zauważalny na pierwszy rzut oka, Pokemon GO przybierają formę zwykłego przerywnika spacerowego (jak Saper lub Pinball, gdy chwilowo tracimy połączenie z Internetem) dobrego dla grupki przyjaciół – samotne wilki szybko wyczują powtarzalność wiejącą z produkcji Niantic. W tej grze nic, poza łapaniem pokemonów, się nie dzieje. Nawet ubogi „wstęp fabularyzowany” jest lakoniczny do granic możliwości i nie pomaga w zapoznaniu się z podstawami tej gry. A można przecież w łatwy sposób temu zaradzić – napisać kilkadziesiąt zadań generowanych losowo i ze zmieniającymi się parametrami (pojawiające się na na naszej mapie np. jeden raz dziennie), które opierałyby się o mechanikę tej gry mobilnej. „O, trenerze pokemon! Mógłbyś mi pomóc w znalezieniu mojego Oddisha? Uciekł w tamtym kierunku”, czy „Dzikie Digletty przekopują mój ogródek, dwa kilometry stąd – czy mógłbyś coś z tym zrobić?” z pewnością wniosłyby troszkę świeżości, spowodowałyby uśmiech na twarzy i nadałyby nowym Pokemonom nieco więcej sensu.
Ten fakt irytuje bardzo potężnie – mijając na ulicach ludzi dzierżących telefony w łapie mogę się wyłącznie domyślać – lub obejrzeć przez ich ramię, gdy tylko ich minę – czy nie grają przypadkiem w grę, która – o ironio! – tworzona była z myślą o nawiązywaniu nowych relacji i wspólnym przemierzaniu rzeczywistego świata w poszukiwaniu wirtualnych stworzonek. Zapytać obcych ludzi, czy grają w pokemony, jest raczej głupio – szczególną powściągliwość można zauważyć na tej płaszczyźnie w relacjach damsko-męskich, gdy takie pytanie to zarówno doskonały sposób na zdobycie kobiecego serca, jak i kompromitację po całej linii. Oznaczenia innych graczy (przy założeniu, że będą wyświetlały się wyłącznie w pewnej odległości od gracza), nawet w formie pozbawionych animacji punktów na mapie, pomogłyby również w sprawdzeniu potencjalnie odwiedzanych spotów, wokół których kręcą się inni gracze. Dzięki temu łatwiejsze mogłoby stać się nawiązanie nowych znajomości zbudowanych na wspólnej pasji do pokemonów – rozwiązanie to mogłoby okazać się idealne dla bardziej nieśmiałych poketrenerów.
Ta kwestia jest dla mnie również zupełnie niezrozumiała – na dzikie pokemony, w olbrzymich ilościach i z ogromnym współczynnikiem combat power, natrafimy głównie w dużych skupiskach miejskich – w lesie natomiast, na łąkach, w górach, czy nad jeziorami, prawdopodobieństwo takiego spotkania jest o wiele mniejsze. Wiem, że „to tylko gra” i ma za zadanie skupiać ludzi w społeczności, a także sprawiać, że będą się mogli wspólnie spotkać, między innymi w kawiarni (gdzie przy okazji będą mogli podładować telefony padające przez zasobożerność aplikacji), ale te bardziej wyjątkowe i cenne dla graczy stworki powinny być możliwe do złapania wyłącznie na terenach nieskalanych przez chodniki, ruch uliczny i śmierdzące spaliny. Wyszłoby to również na dobre samym graczom, którzy mogliby spędzić więcej czasu na świeżym powietrzu. Na tę chwilę najbardziej opłacalne poksy złapać można w pobliżu miejskich parków – jest to samo w sobie głupotą, którą dobitnie podkreśla poniższy obrazek:
Może należę do mniejszości, jednak widzę w Pokemon GO potencjał turystyczny, a to za sprawą rozsianych po całej mapie tzw. „PokeStopów”, czyli miejsc szczególnych dla religii, kultury, sztuki lub administracji publicznej, za których odwiedzanie możemy otrzymywać punkty doświadczenia oraz gadżety, takie jak napoje przywracające stworka do życia, odnawiającego jego punkty zdrowia, czy przyspieszające zdobywanie nazywanego potocznie „expa”. Punkty te wybiera komputer (chociaż istnieje również możliwość zgłaszania miejsc, jako potencjalne przyszłe PokeStopy) – gdy tylko je odnajdziemy i znajdziemy się w odpowiedniej odległości od nich, możemy kliknąć na nie, a w zamian, oprócz otrzymanych bonusów, obejrzymy również zdjęcie interesującego nas miejsca oraz jego nazwę. Szkoda tylko, że gracze traktują te lokalizacje w sposób przedmiotowy – i to zarówno w przenośnym, jak i dosłownym tego słowa znaczeniu. Wielu nie czeka nawet na załadowanie obrazka, a jedynie rolluje żeton odpowiedzialny za wydanie nagrody. Stan ten można byłoby zmienić, gdyby w PokeStopach pojawiała się również krótka notatka dotycząca danego miejsca. Z pewnością posłużyłoby to szczególnie młodszemu gronu odbiorców, na lepsze poznanie swojej okolicy oraz jej historii. Mogłoby to również pomóc w zwiększeniu żywotności produkcji – opisy takie, jak zdjęcia i nazwy, mogłyby być generowane automatycznie z Wikipedii lub innego źródła w Internecie.
„Po co są te teamy?”, „do którego teamu warto dołączyć?”, „muszę wybrać kolor teamu – czy decyzja ma znaczenie?” – z tego typu pytaniami zetkniemy się przemierzając różne fora i grupy facebookowe poświęcone tematyce Pokemon GO. Wraz z osiągnięciem 5 poziomu doświadczenia stajemy przed wyborem drużyny, w której barwach przyjdzie nam walczyć o GYMy – ważne punkty, w walce o które konkurują ze sobą trzy ugrupowania – Team Valor, Mystic i Instinct. Szkoda jednak, że walki toczyć można wyłącznie na arenach i nie mamy prawa wyzwać ludzi siedzących obok nas w autobusie. Ten punkt przepełniony narzekaniem jest bezpośrednio powiązany z punktem drugim – gdybyśmy tylko widzieli innych graczy, moglibyśmy pojedynkować się z nimi niemalże bez przerwy. Każde tego typu zwycięstwo mogłoby dodawać pewną ilość punktów prestiżu naszej drużynie, której statystyki zwycięstw, porażek, stoczonych pojedynków, średniej wielkości współczynnika combat power używanego przez przedstawicieli danego teamu, czy nawet ilość przebytych kilometrów mogłyby być porównywane pomiędzy drużynami na różnych pułapach – regionalnym, narodowym i ogólnoświatowym. W końcu wybór pomiędzy czerwonymi, żółtymi, a niebieskimi miałby jakikolwiek sens – do tej pory jest to niestety decyzja całkowicie kosmetyczna.
Takie starcia byłyby o wiele ciekawsze, gdyby stoczyć je z żywym przeciwnikiem.
I to chyba tyle z narzekania na aktualną wersję Pokemon GO – od razu jednak zaznaczę, aby wytrącić wszelkim obrońcom moralności broń z ręki, że w Pokemony od Niantica gram często, długo i namiętnie – po części to one zmotywowały mnie do codziennej aktywności fizycznej na świeżym powietrzu. Krytyka pewnych aspektów rozgrywki płynie więc z czystych pobudek i dobrych intencji. A co Wy o tym sądzicie, trenerzy? Zmienilibyście coś, gdybyście mogli zasiąść w fotelu prezesa Nintendo? Jakich zmian oczekujecie?