Jako że dziś mija kolejny dzień mojego życia, w którym nie obejrzałem żadnej części sagi „Zmierzch” ani nie wspominałem ze wzruszeniem majestatycznego duo Pitt – Cruise, z którego jeden udzielił wywiadu rzeki Christianowi Slaterowi, ani też nie przeszło mi przez myśl, aby zacząć jeden z popularnych seriali o krwiopijcach (poza True Blood trudno mi nawet przytoczyć inny tytuł), to postanowiłem, że czas na film o wąpierzach. Ale nie będzie to żaden Dracula w wykonaniu Beli Lugosiego czy też ten jedyny, którego z komercyjnego kina zawsze chętnie obejrzę ponownie, czyli Hrabia grany przez Gary’ego Oldmana. Stawiam na inne podejście do tematu, bardziej realistyczne i pozbawione elementów kina psychologicznego – film przedstawiający spektrum wampiryzmu.
Nie tak popularny, jak wymienieni we wstępie krwiopijcy, ale w pewnych kręgach kultowy film George’a A. Romero Martin z 1978 roku przedstawia obraz tytułowego młodzieńca, osiemnastolatka walczącego nie tylko z problemami dojrzewania, ale i nieustającym głodem. A apetyt ma wilczy, zwłaszcza na czerwoną posokę sączącą się wprost z tętnic młodych kobiet. Martin nie dysponuje jednak magicznymi zdolnościami, jak inne wampiry z horrorów. Musi się skradać w ciemności, choć słońce mu nie szkodzi, nie jest w stanie zahipnotyzować swojej ofiary, wspomaga się strzykawką z środkiem nasennym i nie posiada zębów, którymi mógłby się do żył ofiary dostać, więc nie rozstaje się z ostrym nożem. Przy okazji spożywania kolacji z krwi kobiety, którą udało mu się podejść w prywatnym pokoju w czasie podróży pociągiem, chłopak nie odmawia sobie igraszek z jej nagim bezwładnym ciałem i wszystko wskazuje na to, że każda z ofiar otrzymuje poza zapewnieniem, że nic złego jej się nie stanie (oprócz pocięcia z ryzykiem wykrwawienia i gwałtem), dawkę niechcianej jednostronnej przyjemności erotycznej.
Martin jest więc wampirem świadomym, chętnie wyjaśnia w rozmowach ze spikerem radiowym to, jak wygląda życie prawdziwego wampira, takiego jak on, i że to, co można zobaczyć w mediach, to pic na wodę. Te rozmowy właśnie w czasie seansu najbardziej przybliżają nam, jakie szaleństwo kryje się w mózgu nastolatka, i nadaje filmowi poważniejszą atmosferę. Wuj, u którego mieszka chłopak, również zdaje sobie sprawę z jego mrocznej strony i choć nie jest świadom tego, że Martin zbiera krwawe żniwo, to stara się go uleczyć poprzez wymachiwanie krzyżem czy czosnkiem. A wystarczyłoby, żeby posłuchał audycji radiowej, w której udziela się chłopak, aby znalazł lepsze sposoby na wampira niż te z tanich horrorów, z których zapewne brał wiedzę na temat wampirów (choć pewnie niezbyt uważnie oglądał te filmy instruktażowe, bo Martina nazywa ciągle Nosferatu, mimo iż fizjonomia chłopaka wcale nie wskazuje, aby był z postacią graną przez Maxa Schrecka w jakikolwiek sposób spokrewniony). Rosnący głód krwi oraz napięcie między chłopcem a jego wujkiem nie mogą prowadzić do happy endu i wraz z kolejnymi wydarzeniami atmosfera robi się coraz gęstsza.
Niestety, film nie należy do kina, które dobrze się zestarzało. Może w latach 70. był to przejmujący horror z elementami dramatu psychologicznego podejmującego temat nie tylko wampiryzmu, ale i problemów dorastania, lecz obecnie jest to straszydełko, które razi w oczy zwłaszcza słabym aktorstwem. Co prawda, John Amplas w roli tytułowej nie zniechęca swoją grą, a nawet może się podobać, za to jego partnerzy na ekranie, a zwłaszcza aktor odgrywający rolę wuja Martina, zapadają w pamięć wyjątkowo negatywnie. Czasami aktorom pomaga w słabej grze głupota scenariusza oraz absurdalne zachowania i decyzje, jakie podejmują ich postacie. Para zaatakowana przez osiemnastolatka staje się bardziej ofiarami swojej nieudolności niż przebiegłości i doświadczenia młodego killera krwiopijcy. Wuj krzyczący z wybałuszonymi oczami „Nosferatuuuu, Nosferatuuuuu!” w kierunku nastolatka jest wręcz groteskowy. Większość popisów aktorskich wypada bardzo sztucznie, sztywno i na poziomie poniżej oczekiwań nawet filmu klasy B.
Film uznawany jest za jeden z najlepszych w gatunku kina wampirycznego. Mam jednak wrażenie, że ostatni seans zakończony zachwytem nad filmem mógł mieć miejsce w latach ’90. Obecnie Martin nie jest kinem, które ma szansę zadziwić, może się wręcz nie spodobać, ponieważ gra aktorska wywołuje zażenowanie lub uśmiech widza, a poważne sceny pomieszane z humorystycznymi potrafią się podobać nawet w najmroczniejszym filmie, jednak pod warunkiem, że sceny humorystyczne są odpowiednio wplecione w scenariusz, a nie wychodzą autorom przypadkiem. Mimo to warto zapoznać się z Martinem, ponieważ oferuje on zupełnie inne podejście do potwora, jakim jest Wampir – bardzo ludzkie i realistyczne. Zupełnie inne kino od autora Nocy żywych trupów.