Gry zapomniane to seria tekstów o grach, które nie zostały na długo w pamięci naszej branży. Odświeża i przypomina o starszych grach, przy których można dalej świetnie się bawić. To teksty w stylu powrotu do… przeplatane à la recenzją.
Suda 51 to jeden z moich ulubionych developerów. Jego twory, mimo iż nigdy nie odniosły komercyjnego sukcesu, zasługują na uwagę graczy. Zwłaszcza tych, którzy cenią sobie w grach oryginalność rozgrywki oraz absurdalność i przerysowaną komiksowość fabuły i bohaterów. Faworytem ze stajni Goichi Sudy jest gra którą ów zwichrowany Japończyk wymyślił sobie w czasie częstych posiedzeń w toalecie. Goichi stwierdził nawet, że pomysły na grę wyszły z niego jak w zawartość jelit czasie rozwolnienia. Całe szczęście gra nie ma nic więcej z tą zawartością wspólnego.
Głównym bohaterem mojej ulubionej gry ze stajni Sudy, No More Heroes, jest Travis Touchdown. Travis, mimo że jest nerdem zbierającym mangi i wszelkiej maści komiksowe gadżety, a całe dnie spędza w swoim zasyfionym pokoju w podrzędnym motelu na graniu w gry wideo, z wyglądu przypomina bardziej dyskotekowego bawidamka. Lubi też latynoskie zapasy i treningi na siłowni oraz ubieranie się w fikuśne stroje. Taki luzacki styl życia kosztuje, a że Travis uczciwą pracą się nie kala, to dno skarbonki wita się z nim bardzo szybko. Co wtedy może zrobić dwudziestokilkuletni nieudacznik? Oczywiście kupić na aukcji internetowej śmiercionośną broń i nająć się jako zabójca za ciężkie pieniądze.
Ale nie będzie to łatwe. Otóż w Santa Destroy, najbrzydszym wirtualnym mieście wzorowanym na Miami, aby zostać dobrze opłacanym zabójcą trzeba najpierw zająć odpowiednie miejsce w rankingu tychże.
Touchdownowi nie pozostaje więc nic innego, jak znalezienie sobie agenta, który zorganizuje dla niego walki rankingowe i pomoże w drodze na szczyt. Tym agentem zostaje piękna, młoda francuska, Sylwia Christel (skojarzenia z pewną serią filmów niskokostiumowych z lat 90’tych nieprzypadkowe), która za odpowiednią opłatą ustawia Travisowi kolejne walki rankingowe. Aby zdopingować naszego bohatera, Sylwia zgadza się zostać „nagrodą” dla niego po zajęciu pierwszego miejsca w rankingu zabójców. Z taką motywacją młody antybohater rusza w celu zebrania wpisowego.
Samo NMH jest grą akcji, która dzieli się na dwa etapy. W jednym nasz bohater porusza się po mieście na swoim ogromnym motocyklu, w celu wykonywania pomniejszych zadań/prac, za które zdobędzie pieniądze na wpisowe i będzie mógł przystąpić do kolejnej walki z zabójcą, który jest o oczko wyżej w rankingu. Pierwszy pokonany, Skelter Helter, dał mu zaledwie 11 miejsce, więc czeka go ciężka przeprawa, na którą potrzeba wiele wirtualnej gotówki.
Drobne prace, które wykonuje Travis często nie są zbyt chwalebne. Poza zadaniami, w których musimy zabić nawet 100 przeciwników w ciągu pięciu minut czeka nas również zbieranie śmieci na plaży, łowienie jadowitych skorpionów czy praca kelnera. Część zadań jest przedstawionych w formie ośmiobitowej minigierki, reszta to standardowe questy poboczne na silniku gry. Jeśli mamy wystarczającą ilość monet, możemy od razu przystąpić do walki w rankingu lub przypakować naszą postać na siłowni, dokupić trochę garderoby czy wypożyczyć kasetę wideo, z której nauczymy się nowego chwytu rodem z meksykańskiej areny zapaśniczej. Ewentualnie nowych zdolności nauczy nas wiecznie pijany rusek, a śliczna pani inżynier Naomi ulepszy nasz miecz. Jeśli jednak czujemy się na siłach, aby pójść dalej możemy przelać gotówkę na konto organizacji zrzeszającej zabójców, żeby otrzymać informację o miejscu, w którym znajduje się nasz kolejny przeciwnik. Chwytamy więc naszą broń i… najpierw Travis usiądzie na toalecie i postawi klocka. O tak. Tego nie możemy odpuścić, w końcu to jedyny sposób na zapisanie gry.
Zatrzymajmy się na chwilę przy orężu bohatera. Beam Katana jest połączeniem miecza z jarzeniówką i nie przypadkiem kojarzy się z świetlną zabawką pewnego Chodzącegoponiebie Łukasza. Nawet wydawane przez niego dźwięki są takie same jak w Gwiezdnych Wojnach, ale czy w którymś z filmów Lucasa widzieliście miecz o czterech ostrzach? Ja też nie, a katana Travisa ma możliwość zamontowania takowych. Kiedy więc już ruszymy do boju i na drodze do bossa stanie nam armia przydupasów, siekamy aż miło obcinając kończyny, które radośnie odpadają tryskając fontanną krwi i monet (w wersji europejskiej, ocenzurowanej wrogowie rozpadają się jedynie na monety) pilnując, aby broń była stale naładowana. W celu ładowania musimy wykonać ruch mogący wprowadzić w osłupienie domownika, który wejdzie w tym czasie do pokoju.
Kwintesencją gry są jednak starcia z szefami rezydującymi na kolejnych miejscach w tabelce rankingowej. Każdy z nich to arcyzakręcona i barwna postać, która wryła się w mój kanon szefów leveli w grach. Może i Death Metal, samuraj z ogromnym mieczem w stylu Clouda z FF7 prezentuje dość standardowe podejście do walki 1vs1, ale następni po nim zwariowani osobnicy dadzą popalić graczom spodziewającym się prostej sieczki na miecze. Do Speed Buster, staruszki, która wozi w wózku na zakupy ogromne działo, trzeba podbiec unikając śmiercionośnego ostrzału, Destroyman jest super bohaterem, któremu honor na polu walki jest obcy, tak samo jak wrodzona skromność i gust do ubioru, a Bad Girl to sfiksowana nastolatka, która zabija dla zabawy i może nas pozbawić energii jednym celnym ciosem kija baseballowego. Łącznie dziesięć (a może więcej?) zakręconych postaci stoi nam na drodze do głównej nagrody, wdzięków pięknej Sylwii. Każdą walkę poprzedzają dość długie cut scenki, które pozwolą nam dokładnie poznać naszego przeciwnika i jego historię. Warto je obejrzeć, bo niejeden developer kreując takie postacie pewnie z chęcią upchnąłby ich w dedykowanej grze, a nie tylko jako jednego z przeciwników lalusiowatego nerda.
Gra może wydać się monotonna, gdyż na zmianę zbieramy kasę i lecimy do kolejnego bossa, po drodze wykonując ciągle te same czynności, poruszając się po okropnie kwadratowym i brzydko zaprojektowanym mieście. Jednak trzon rozgrywki, którym są walki z bossami, a zwłaszcza pierwsze ich spotkanie, daje tyle radochy, że warto dać tej grze szansę, zwłaszcza grając w pierwotnej wersji na konsolę Wii, w której idealnie wykorzystano kontrolery ruchowe. Machanie Wiilotem w celu naładowania katany, walka poprzez dynamiczne wymachy czy quick time events, które zmuszą nas do szybkiego skierowania Wiilota i nunchaku w odpowiedniej pozycji w stronę wskazaną przez strzałki na ekranie powoduje, że gra ma jeden z najlepszych systemów walki jakie zostały zaimplementowane w grze akcji. Można śmiało powiedzieć, że zabijanie w No More Heroes daje masę radochy.
Pozytywnie niestety nie można się wypowiedzieć na temat grafiki. Gry Sudy nie były nigdy olśniewające, nawet w dniu premiery, a do tego bardzo brzydko się starzały. Z No More Heroes nie jest inaczej i aby grać w grę na dzień dzisiejszy będzie trzeba przymknąć oko na paskudną grafikę i cieszyć się zwariowanym i absurdalnym światem, oraz rajcownym gameplayem.
Szkoda, że gra nie rozeszła się w większej liczbie egzemplarzy, co prawda wyszła też równie dobra cześć druga No More Heroes: Desperate Struggle, ale spotkała się z równie chłodnym przyjęciem co część pierwsza i o tym by seria No More Heroes stała się trylogią mogę za pewne tylko pomarzyć.
Kto wie co wymyśliłby Suda, gdyby zabrał się za trzecią część tworzoną na konsole nowej generacji? Myślę, że nawet gdyby pozbawić grę sterowania ruchowego, uniwersum NMH jest na tyle barwne i ciekawe, że można by zrobić na jego podstawie bardzo dobra pozycję.
Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze spotkam się z naszym charyzmatycznym nerdem, Travisem Touchdownem w nowej produkcji. Kto jeszcze nie poznał tego świra i nie podzielił wraz z nim fascynacji drobniutką blondynką z francuskim akcentem powinien śmiało tego spróbować. A nóż się zakocha się tak jak ja. I na myśli mam nie tylko Sylwię i grę, ale charakterystyczny styl studia Suda 51.