…oraz wygórowane wymagania wobec wujka Blizzarda, który, mimo licznych wpadek, tworzy przecież gry na wysokim poziomie. Co ważne, od 1998 roku, czyli premiery pierwszej gry z uniwersum StarCrafta, amerykański gigant nie zaproponował fanom żadnego nowego świata. Ten stan trwał aż do roku 2016, kiedy światło dzienne ujrzał Overwatch. Podobnie jak w przypadku SC, świat jest osadzony w klimacie science-fiction, lecz daleko mu do starszego brata.
W wersji finalnej gra ma być płatna (obecny koszt to 40€ bądź 60€ w zależności od wybranej edycji), ale na całe szczęście mogliśmy wcześniej zadecydować, czy chcemy za nią zapłacić, biorąc udział w otwartej becie trwającej od 5 do 10 maja.
Zanim zabierzemy się do rozbierania rozgrywki na części pierwsze, warto przybliżyć co nieco cechy charakterystyczne tego tytułu. Overwatch to sieciowy FPS, czyli coś zupełnie nowego w ofercie Blizzarda. Zabawa opiera się na dynamicznych walkach dwóch sześcioosobowych drużyn. Gra czerpie garściami z takich tytułów jak Team Fortress 2, Counter Strike oraz wszelkich MOBA. Warto zwrócić uwagę, że jest to także zupełnie nowe uniwersum, a więc nowy świat i fabuła, choć to nie one grają pierwsze skrzypce. Akcja toczy się w przyszłości, a my wcielamy się w byłych członków tytułowej organizacji Overwatch – strażników pokoju (na modłę Jedi – walczmy tak długo, aż nastanie pokój).
Na początek przyjrzyjmy się rozgrywce samej w sobie. Jak już wiecie, rywalizacja opiera się na walce dwóch drużyn, ale nie można spłycić meczu do samego stwierdzenia, że jedni strzelają do drugich. Zatem po kolei: pierwszą rzeczą, którą widzimy po odpaleniu „szybkiej gry” jest wybrana dla nas mapa. Dostępnych jest wiele plansz, a ich stylistyka ma przypominać ziemskie miejsca w przyszłości – chociażby greckie miasteczko, egipskie ruiny czy Hollywood. Po załadowaniu mapy następuje wybór bohatera, a lektor informuje nas, do czego mamy się przygotować – ataku czy obrony. Obecnie możemy wcielić się w jedną z 21 barwnych postaci, ale na razie nie skupiajmy się na nich. Gdy kierujemy już swoim herosem, mamy chwilkę na przygotowanie się do meczu – czyli głównie skakanie, strzelanie do wszystkiego co popadnie, włączanie emotek, stosowanie sprayów na ścianach, dłubanie w nosie i tak dalej. A gdy w końcu lektor wymawia wyczekiwane „zero”… Zaczyna się chaos.
Jeden mecz trwa zwykle kilkanaście minut i zawiera w sobie mnóstwo biegania, skakania, latania i przede wszystkim strzelania. Strzelamy do wszystkich i do wszystkiego. Pędzimy naprzód i maltretujemy spust broni swojej postaci jakby w przeszłości wyrządził nam jakąś krzywdę. Na początku można poczuć się zagubionym, gdyż dzieje się naprawdę sporo – ktoś atakuje nas rakietami z powietrza, rzuca granaty pod nogi, podkłada pułapki i stawia te okropne wieżyczki! Jednak nie należy zrażać się początkowym chaosem, gdyż w miarę włączania kolejnych i kolejnych meczy zaczniemy poznawać lepiej mapy, postacie i czerpać radość z tego, że sami jesteśmy tym, który sieje zamęt na planszy.
Na koniec meczu wybrany zostaje gracz, który spisał się najlepiej. Widzimy krótką powtórkę z jego rozgrywki przy akompaniamencie podniosłej muzyki, a następnie… Możemy przyznać punkty jednemu z czterech graczy, którzy mieli najlepsze wyniki – w strzelaniu, w leczeniu sprzymierzeńców, a także wielu innych aspektach.
Co ciekawe, za każdą grę otrzymujemy punkty doświadczenia i zdobywamy poziomy. Nagrodą za nowy level jest skrzynka z prezentami – znana poniekąd z Counter Strike. Do otwarcia jej nie potrzeba na szczęście kluczy, ale ją samą będzie można prawdopodobnie kupić. W kuferku znajdziemy spraye (także znane z CS-a), walutę gry, głosy postaci, portrety, a nawet proste skórki. Nagrody za mecze są niewątpliwie rzeczą, która zachęci do włączenia jeszcze jednego, a później jeszcze jednego… I tak rodzi się Syndrom Jeszcze Jednego Meczu, kuzyn Syndromu Jeszcze Jednej Tury, i złudzenie, że gramy dla jakiegoś wyższego celu, a nie dla samej radości biegania z kosmicznym karabinem.
Nie dajcie się zwieść tym, co już wiecie – istotą gry nie jest deathmatch. Co więcej, Overwatch nawet nie ma takiego trybu. Oferuje za to wszystko, w co mogliśmy zagrać w Team Fortress 2. To, co będziemy robić w przerwie od strzelania, zależy od trybu gry, który charakteryzuje daną lokację. Zacznijmy od najprostszego – kontrola (Ilios, Nepal, Lijang Tower). Polega on na przejęciu niewielkiego obszaru (zwykle budynku) i utrzymaniu go jak najdłużej w szybkiej rozgrywce podzielonej na trzy rundy. Zwycięska drużyna to ta, której uda się zdobyć dwa punkty. Kolejny tryb to szturm (Hanamura, Temple of Anubis, Volskaya Industries) – tutaj jedna drużyna atakuje, druga zaś broni dwóch kolejnych lokacji. Wygrana zależy od przejęcia obu, lub udaremnienia tego atakującym. Trzeci system to także znana już graczom sieciowych FPS eskorta (Watchpoint: Gibraltar, Dorado, Route 66). Drużyna eskortująca ma za zadanie pozostać blisko ruchomego ładunku tak długo, by przepchnąć go do końca wyznaczonej drogi, zaś przeciwna próbuje przeszkodzić w tym za wszelką cenę. Ostatnia grupa obszarów (King’s Row, Numbani, Hollywood) opiera się na zadaniu hybrydowym, czyli połączeniu eskorty i kontroli. Drużyna atakująca musi najpierw przejąć punkt, aby uzyskać ładunek, a później przeprowadzić go przez mapę. Mamy zatem cztery tryby gry, które mogą po dłuższym czasie nudzić, ale niewątpliwym ich urozmaiceniem jest mnogość lokacji i ładna stylistyka. Możemy być pewni, że w przyszłości twórcy gry zaprojektują więcej map, a może nawet trybów.
Od znanych graczom FPS-ów Overwatch odróżnia głównie duża ilość bohaterów. Jest to cecha typowa dla MOBA i raczej niespotykana w innych grach FPS. Choć wiele postaci przypomina te ekipy z Team Fortress 2, to poza nimi jest cały wachlarz charakterków do wyboru, i niewątpliwie będzie się on jeszcze powiększać.
Herosi są podzieleni na cztery grupy: atakujących, obronę, tanków i pomocników. Przy wyborze postaci wyświetlają się podpowiedzi, jaki typ należy wybrać aby dopełnić naszą wesołą ekipę (np. „brak obrońców”).
Każda z postaci wyposażona jest w broń oraz kilka przydatnych umiejętności przypisanych pod myszkę i klawisze shift, E, Q. Ten ostatni odpowiada za użycie potężnej umiejętności, która ładuje się w trakcie gry i potrafi całkowicie zmienić przebieg bitwy.
Atutem bohaterów Overwatch jest nie tylko ich ilość, ale także cała reszta cech: tło fabularne, wygląd, umiejętności. Smuga (Tracer) jest już niemal tak dobrze rozpoznawalna, jak postacie z League of Legends, a zapewne niebawem dołączą do niej kolejne. Każdy może wybrać coś dla siebie – z pań mamy tu uroczą naukowiec Mei, wojowniczą Pharah, czy stałą bywalczynię moskiewskich siłowni Zaryę. Przekrój panów jest także bardzo bogaty, bo mamy do wyboru rosłych (napakowanych lub grubych) wojowników takich jak Reinhardt czy Roadhog, ale też zwinnych zabójców pokroju Hanzo i Genjiego. Swoich ulubieńców możemy personalizować ekwipując w skiny, odzywki, pozy lub spreje.
Oczywiście nie brakuje głosów graczy twierdzących, że niektóre postacie są silniejsze od pozostałych i powinny zostać osłabione. Fakt, część bohaterów ma przewagę na niektórych mapach, lecz nie są oni niepokonani. Jeśli w jakimś zaułku zasiądzie przyczajony Bastion, możemy go łatwo wyeliminować ukrytą Widowmaker lub Hanzo, a nawet rakietami Pharah. Samych snajperów także łatwo zlokalizować i zmienić w nieszkodliwą kupkę pikseli.
Poza tym można z łatwością przypisać bohaterów Overwatch do tych znanych z Team Fortress 2: Mercy jest nieco podrasowanym Medykiem, Junkrat dziwnie przypomina Demomana, Pharah i jej rakietnica to bliźniaki Żołnierza, Bastion i Thorbjorn czerpią z dorobku Inżyniera, zaś bardzo mobilna Tracer jest łudząco podobna do Skauta. Czy to źle? Raczej dwojako, gdyż fani czapek od Mann Co. mogą znaleźć tu kogoś, kim będzie im się dobrze grało, ale mogą też poczuć się znudzeni.
Niezaprzeczalnym faktem jest to, że Blizzard czerpie garściami ze strzelanki Valve, ale nie można powiedzieć, że przez to rzuca sobie kłody pod nogi. Tryb gry może być taki sam, ale siłą Overwatch jest wyrazistość, którą przebija wszystkie inne FPS-y. Każdy, kto był kiedyś na konwencie fantasy lub imprezie gamingowej, widział na pewno prosty do zrobienia cosplay Skauta lub pędzącego za kimś Medyka. Teraz możecie wyczekiwać Tracer, Reapera, a w miarę rośnięcia popularności, gry może nawet Reinhardta czy D.Va! Bo to, co przyciąga uwagę w Overwatchu to świetnie wykreowany świat i otoczka fabularna, podtrzymywana przy życiu przez krótkie komiksy i filmy animowane. Twórcy włożyli w swoje nowe „dziecko” naprawdę dużo pracy i starają się za wszelką cenę wybić je ponad już uplasowane w gatunku tytuły. Co najważniejsze, wychodzi im to całkiem nieźle. Overwatch to MASA zabawy zarówno dla niedzielnych graczy, jak i zapalonych „gamerów”.
Jednak jak każda gra Blizzarda, ta także nie ustrzegła się kilku wad. Początkowo gracze byli przekonani, że nowy tytuł ukaże się w modelu free-to-play, co dla takiego typu gry jest całkiem rozsądną opcją. Blizzard zaskoczył nas jednak, pozwalając kupować skórki za walutę wypadającą ze skrzynek, a za grę każąc płacić zielonymi dolarami. Takie rozwiązanie wydaje się dosyć dziwne, choć z drugiej strony nie zaszkodzi zapłacić za grę raz i mieć dostęp do wszystkiego, w zamian za odrobinę cierpliwości. Jedyną barierą na ten moment pozostaje sama cena, gdyż dostępna w tej chwili edycja Origins kosztuje ponad 200 złotych. To trochę dużo za grę, która nie będzie tak wciągająca, jak choćby porządne, długie RPG (za które płacimy zwykle nieco mniej). Fani gatunku na pewno spędzą przy niej długie godziny, ale dla pozostałych jest to raczej pozycja na chwilę, czy jak mawiał pewien youtuber, „po obiadku”. I w ten sposób znamy druga wadę produktu – Overwatch dosyć szybko się nudzi przy dłuższej rozgrywce, ale nie ma się czego bać, jest to po prostu cecha gatunkowa. Nie ma co ukrywać, nie są to bardzo obiektywne wady i dla zapalonych fanów sieciowych FPS nie będą stanowić problemu. Warto zwrócić na nie uwagę, jeśli jest się bardziej niedzielnym graczem lub nie orientuje się w ogóle „którą stroną się strzela”. W takim przypadku lepiej zacząć od któregoś z darmowych tytułów.
Prawdziwą kulą u nogi Overwatch jest, jak w przypadku wielu gier online, społeczność.
Nie unikniemy niestety przepaści pomiędzy umiejętnościami poszczególnych graczy. Czasem więc będziemy bezlitośnie gnębieni przez nastolatka żywiącego się Mountain Dew przez kroplówkę lub mistrza koreańskiej ligi StarCrafta, a z drugiej strony gryźli klawiaturę ze złości na „feedującego” członka naszej drużyny. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo czas do odrodzenia po śmierci jest dosyć krótki, więc gnębieni szybko wrócą do zabawy, a „feedujący” staną się pożywnym mięsem armatnim. Na całe szczęście póki co takich rozbieżności jest mało.
Większym problemem jest niestety czat. Z głosowego póki co mało kto korzysta, lecz na tekstowym czasem dane nam będzie ujrzeć stek przekleństw, o zgrozo często w naszym rodzimym języku. Gracze wciąż nie mogą przeboleć tego, że tak jak w innych grach, tak i w Overwatchu jest się raz na wozie, a raz pod wozem.
Oficjalna premiera Overwatch nastąpi 24 maja i do tego czasu twórcy powinni ustosunkować się do wszystkich błędów wykrytych przez graczy w becie. Jeśli więc lubicie biegać, skakać, strzelać i kampić, a co więcej świetnie bawiliście się w Team Fortress 2, ale marzycie o większym arsenale broni i nowych lokacjach – śmiało kupujcie Overwatch i dołączajcie do walki 24 maja! PS. NERF BASTION!!! 😉