Chyba każdy zgodzi się z nami, że gry wideo oprócz zwykłego zabijania czasu dostarczają nam całego spectrum emocji: od ekstremalnego wkurzenia, przez łzy, aż po momenty szczerej radości i satysfakcji. W poniższym zestawieniu przedstawiamy wam te momenty w grach, które poruszyły nas najbardziej i już na zawsze pozostaną w naszych sercach.
UWAGA! ARTYKUŁ ZAWIERA SPOILERY!
Mass Effect 2 oraz 3 – historia Mordina Solusa
Postać salariańskiego naukowca początkowo wydaje się być swoistym comic reliefem serii. Mordin mówi w bardzo szybki i dziwny sposób, jest całkiem zabawny, a do tego czasem śpiewa. Wraz z rozwojem fabuły okazuje się jednak dużo głębszą postacią, która do tego jest mocno niejednoznaczna moralnie.
Mordin pomógł ulepszyć genofagium – sztuczną chorobę, która doprowadziła do ograniczenia rozrostu populacji wojowniczych Krogan. Początkowo jest pewny, że była to dobra decyzja. Usprawiedliwia ją jako zło konieczne. Jednak już wraz z postępem rozgrywki w drugiej części Mass Effect nabiera on coraz większych wątpliwości co do słuszności tego czynu. Najpierw próbuje je zagłuszyć, twierdząc że nie dało się inaczej postąpić. Potem jednak sam traci pewność dotyczącą tej decyzji.
Dalszą część przemiany widzimy już w części trzeciej. Wtedy Mordin ostatecznie przestaje ignorować swoje wyrzuty sumienia i stwierdza, że jego czyny były błędem oraz postanawia je naprawić. Chce wyleczyć genofagium (w czym gracz może mu pomóc lub przeszkodzić). Wykorzystując wieżę, która kontroluje atmosferę planety, chce rozpylić na cały świat Krogan lek. Niestety, w tym momencie wojna ze Żniwiarzami jest już w zaawansowanej fazie i antagoniści próbują głównemu bohaterowi przeszkodzić, co przy okazji prowadzi do uszkodzenia wieży, która zaczyna się rozpadać. Mordin w ostatniej chwili daje radę wjechać na jej szczyt i rozpocząć sekwencję prowadzącą do rozpylenia leku. Niestety, tuż po tym wieża ulega zniszczeniu, a sam Salarianin umiera (a przynajmniej tak wygląda historia, kiedy pomagamy mu w wyleczeniu Krogan).
Historia ta jest szczególnie poruszająca, ponieważ na przestrzeni dwóch gier możemy obserwować przemianę, jaką przechodzi Mordin. Dodatkowo, jest on postacią, którą bardzo łatwo polubić. Jego śmierć, przedstawiona do tego w bardzo dramatyczny sposób (mocno przenoszący schemat śmierci bohatera w hollywoodzkich produkcjach) zostaje z nami na zawsze i jest jednym z wydarzeń, które kojarzą się z serią Mass Effect.
– Michał Kaźmirczak
Call of Duty: Modern Warfare 1 i 2 – śmierć gracza
Czytając wiele cudzych reakcji, recenzji czy wrażeń, odnoszę wrażenie, że sam jestem pozbawiony serca i mimo że w rzeczywistości jestem empatyczny, to bardzo rzadko historie z gier chwytają mnie za serce, vide [SPOILER] śmierć Lee w pierwszym The Walking Dead [/SPOILER], która mnie w ogóle nie ruszyła. Jednak w czasach nastoletniej młodości dobry wciągający film akcji potrafił mnie trzymać przed ekran w ogromnym napięciu. Call of Duty 4: Modern Warfare wryło mi się przez to głęboko w pamięć.
Choć dzisiaj wielu graczy narzeka na oskryptowane korytarzowe FPS-y, to w 2007 roku pierwsze MW było rewolucyjne i pokazało, że również shootery mogą opowiedzieć angażującą historię. Uczyniło też gracza śmiertelnymi. I nie chodzi mi o śmierć, bo przeciwnik nas zastrzelił w trakcie rozgrywki, w końcu tak jest w każdym FPS-ie. Jednak śmierć sierżanta Paula Jacksona wstrząsnęła mną wtedy jak nigdy i nadal powoduje ciarki. Śmierć bezsensowna, nieunikniona i potworna. Wszystko dzieje się bowiem w trakcie jednej sceny, kiedy myślimy, że już jesteśmy bezpieczni, i nagle wszystko trafia szlag za pomocą kilku megaton wzbogaconego uranu. A gdyby tego było mało, to mamy do rozegrania jedną krótką misję, w trakcie której patrzymy, jak nasz dotychczasowy protagonista umiera w wyniku obrażeń i promieniowania.
Mimo że samych emocjonujących momentów w serii jest więcej, to nasza śmierć szokuje najbardziej. I tutaj nie zaskoczę nikogo, że drugim momentem jest zdrada generała Shepherda. Od samego początku kampanii wąsaty dowódca wydawał się naszym mentorem i amerykańskim odpowiednikiem kapitana Price’a. Sam wybrał nas do jednostki specjalnej. Te kilkanaście minut ciągnące się jak godziny, kiedy wraz z Ghostem broniliśmy się w chatce, próbując przejąć dane wywiadowcze. Ta ulga, gdy wylądował helikopter i wysiadł z niego Shepherd. I ten szok, gdy strzelił nam w brzuch, a potem zabił naszego towarzysza. I choć nie jest to jedyny przykład zdrady w grach, to żaden inny nie wstrząsnął mną mocniej.
– Paweł „Strvnsk” Trawiński
Bioshock Infinite – cały epilog
Powiedzieć, że fabuła oraz jej zakończenie wgniata w fotel, to jak nic nie powiedzieć. Historia Bioshocka sprawia, iż wszystkie inne opowieści w grach stają się bardzo proste oraz mało angażujące. Oto mamy głównego bohatera, Bookera de Witta, który dostał zadanie udania się do podniebnego miasta Columbii w celu porwania dziewczyny imieniem Elisabeth. Po jej znalezieniu, w mieście zaczynają się dziać rozmaite zdarzenia, które niszczą dotychczasowy porządek. Naszym przeciwnikiem jest Lord Comstock, ponieważ to on przetrzymywał dziewczynę w specjalnej wieży z zamiarem wykorzystania jej mocy otwierania wyrw pomiędzy wymiarami. I tutaj zaczynają się schody.
[SPOILER] Otóż Lord Comstock, to tak naprawdę główny bohater, ale z innego wymiaru, gdzie wydarzenia potoczyły się inaczej! Mało? Elisabeth jest naszą córką, lecz z innego wymiaru, gdzie dorosła (córka Bookera została porwana wcześniej, będąc małą). Podczas całej gry pojawiają się kolejne pytania o to, kim była osoba zlecająca zadanie porwania Elisabeth, co się w ogóle wokół nas dzieje. Zwieńczeniem tej historii jest długa i rozbudowana sekwencja bez walki, trwająca około 20 minut. Dowiadujemy się w niej wszystkiego, jednakże emocje, siła oraz ilość sprawiają, że jest to bardzo intensywne 20 minut. W tym czasie biegamy po Rapture (lokacja znana z 1. i 2. części serii Bioshock), oceanie pełnym innych latarni oraz par złożonych z Bookera i jego córki. Zwieńczone jest to zabiciem głównego bohatera, czego dokonują Elisabeth z wielu różnych wymiarów. Powodem jest zaprzestanie tworzenia kolejnych alternatywnych wymiarów, w których Lord Comstock sprawuje rządy w Columbii. Emocje, jakie wtedy towarzyszą, są trudne do opisania, zwłaszcza po poznaniu bardzo dobrze napisanej postaci, jaką jest Elisabeth. Moje osobiste TOP1, jeśli chodzi o te najbardziej poruszające chwile w grach oraz emocje, które temu towarzyszą [/SPOILER].
– Piotr Przybyła
The Awesome Adventures of Captain Spirit – całość
Dlaczego postanowiłam skupić się na całości wybranej przeze mnie gry? Ano dlatego, iż jest to dwugodzinny prequel drugiej odsłony Life is Strange. Pierwsza część serii ani Before the Storm nie wzbudziły we mnie głębszych uczuć, jednak to właśnie ta krótka opowieść sprawiła, że oczy troszkę mi się spociły, zwłaszcza w ostatnich scenach tej miniprodukcji.
Głównym bohaterem gry jest dziesięcioletni Chris mieszkający wraz ze swoim ojcem Charlesem. Już na samym początku produkcji dowiadujemy się o śmierci mamy chłopca. The Awesome Adventures of Captain Spirit w świetny sposób przedstawia to, w jak odmienny sposób postaci zmagają się z niedawną stratą: Charles popada w alkoholizm, zaczynając swój dzień od butelki czegoś mocniejszego, jego syn ucieka zaś do dziecięcego świata wyobraźni, gdzie zamienia się w tytułowego Capitana Spirit. Superbohater pomaga chłopcu oderwać się od otaczającej go rzeczywistości, która niestety nie jest usłana różami. Chris nie tylko stara się zapomnieć o stracie ważnej osoby, ale również przechodzi kurs szybkiego dojrzewania, w trakcie którego to on odpowiada za ojca i przejmuje część jego obowiązków. Niektóre z nich zdecydowanie nie są dopasowane do jego wieku, jednakże dzięki Capitanowi nawet wyprawa do ciemnej piwnicy może przemienić się w niezwykłą przygodę i walkę z groźnym bojlerem. Najbardziej poruszyła mnie ostatnia scena, w której [SPOILER] chłopiec po awanturze z pijanym ojcem stara się wytłumaczyć jego zachowanie oraz niepokojące hałasy dobiegające z domu, okłamując przy tym zaniepokojoną sąsiadkę [/SPOILER]. Nigdy nie sądziłam, że trwająca dwie godziny gra poruszy mnie bardziej niż co niektóre produkcje uznawane za wyciskacze łez.
– Aleksandra Wieczorkiewicz
Days Gone – historia jednostronnej miłości Deacona do żony
Tytuł ten nie tylko dla mnie okazał się niespodziewanym GOTY 2019. Niepokorny biker, świat zwiedzany na motorze, apokalipsa zombie w otwartym świecie – wszystko to było czymś, co przyciągało do tytułu. Zaskoczeniem jednak był wątek emocjonalny. W grze zakochałem się już podczas jednego z pierwszych zwiastunów. Pokazuje on bohatera broniącego się w kościele przed napastnikami, a jednocześnie raczy nas wspomnieniami ślubu, który miał w nim miejsce. Od razu czujemy, że żony Deacona nie ma już z nami. Utwór, jaki służy za tło muzyczne, jest ze mną do dzisiaj. Według Spotify był on najczęściej słuchanym przeze mnie w 2019 i nie zdziwię się, jeśli w 2020 ponownie tak się stanie. Jest absolutnie genialny.
Czekałem więc na premierę, jak dziecko na święta. Kiedy gra się ukazała, słyszałem bardzo dużo narzekań na techniczne aspekty. Szczęście w nieszczęściu, był to okres, w którym miałem strasznie mało czasu i zanim na dobre usiadłem do tytułu, większość błędów była naprawiona. Mogłem więc bez problemu zagłębić się w historię. Days Gone idealnie prowadzi wątek drugiej połówki Deacona. Dokładnie wiemy, co się stało i kiedy. Otóż w dniu zerowym Deacon, Sarah i ich przyjaciel Boozer próbują zastosować się do poleceń armii. Wpadają w zaułku na kogoś, kto wydaje się, że potrzebuje pomocy. W zamian Sarah zostaje poważnie raniona w brzuch. Deacon nie przebiera w środkach i udaje mu się zmusić pracownika rządowej agencji N.E.R.O. do tego, by zabrał ją helikopterem do punktu zbiórki. Deacon z Boozerem mają tam dotrzeć o własnych siłach. Kiedy to się dzieje, znajdują tymczasową bazę kompletnie zniszczoną przez tak zwane Świrusy i zakładają, że Sarah zginęła z resztą.
Wielokrotnie wracamy później fabularnie do tej bazy, gdzie Deacon z jednego z kamieni zrobił nagrobek dla żony. Składa tam kwiaty i rozmawia z nią, jakby tam była. Mimo kilku lat od wydarzeń z dnia zero, nie przestaje jednak jej szukać. Z jednej strony ten grób, a z drugiej nie może kompletnie pogodzić się ze stratą. Boozer wielokrotnie sugeruje mu, żeby już odpuścił, ale ten nie chce słuchać. W końcu udaje mu się nawiązać kontakt z jednym z pracowników N.E.R.O. i po dłuższym czasie odnajduje żonę. Wyobrażacie sobie gościa, który przez lata jej szukał? Dobrze, bo teraz wam powiem, że żona dużo lepiej zniosła domniemaną jego śmierć. Jego pierścień z gangu motocyklowego oddała komuś innemu, a sama nie bardzo nawet się ucieszyła na widok Deacona. Początkowo bardzo źle go traktuje, każąc mu dla siebie pracować, jakby nie był kimś specjalnym, i nie okazując żadnych uczuć. Do końca nie wiemy, czy faktycznie nic nie czuła, czy to była jej reakcja obronna. Na koniec jednak miłość Deacona przekonuje nawet samą Sarę i ten wątek kończy się szczęśliwie. Bardzo jednak współczułem bohaterowi, a od momentu, kiedy żona wróciła z zaświatów, to nawet bardziej. Nie zasłużył na to.
– Tomasz „Arrow” Wasiewicz
Dark Souls – historia Artoriasa i Sif
W grach soulslike jest wiele historii chwytających za serce (np. opowieść o rodzinie Ojca Gascoingne w Bloodborne), ale że ja zawsze byłam bardziej wrażliwa na krzywdę zwierząt niż ludzi (jak typowy socjopata), to moje serce najbardziej drga właśnie w dodatku Artorias of the Abyss.
Artoriasa co prawda poznajemy już jako spaczonego szaleńca, jednak w czasach swojej świetności przemierzał Pustkę w poszukiwaniu Mrocznych Upiorów. Za towarzysza broni miał Wielkiego Szarego Wilka. Dzierżąc ogromny miecz i tarczę, przemierzali wiele krain i stoczyli mnóstwo walk, aż dotarli do Oolacile, gdzie ich historia zmieniła swój bieg na zawsze.
W toku walki Rycerz Artorias osłonił tarczą swojego wilka, jednocześnie przyjmując na siebie całą siłę uderzenia Otchłani. Na wieczność pozostać miał już obłąkanym, na wpół żywym upiorem niepamiętającym dawnego życia. A Sif wiernie trwa w miejscu klęski swojego przyjaciela, pilnując jego artefaktów oraz ogromnego miecza. Zwieńczeniem historii jest moment, kiedy Wybranemu Nieumarłemu przychodzi najpierw uwolnić od wiecznych cierpień Rycerza Artoriasa, a później zmierzyć się w walce z jego wiernym towarzyszem. Jest to opowieść o lojalności, przyjaźni i poświęceniu, i mimo że kiedy zabijamy w grze bossa, to przecież wygrywamy, w tym wypadku czuję, że to ja jestem tym złym.
– Ewa Chyła
Oczywiście, poza powyższymi historiami każdy z nas wiele razy ronił łzy podczas rozgrywki i jesteśmy pewni, że wy również. Chętnie poznamy wasze najbardziej wzruszające chwile w grach wideo.