Spośród wszystkich gatunków gier, z których czerpałem nieokiełznaną radość zaszczytne ostatnie miejsce przypada survival horrorom. Nie jest to spowodowane faktem, że łatwo mnie wystraszyć bowiem na swoim koncie mam odhaczone gry z serii Resident Evil, Dead Space czy choćby F.E.A.R. Pół biedy, jeśli czas i miejsce akcji to odległa i opuszczona stacja międzygalaktyczna. W ich przypadku mamy wtedy wrażenie czegoś dużo bardziej odrealnionego i umieszczonego poza zasięgiem naszego codziennego funkcjonowania, dzięki czemu mamrocząc pod nosem – „Daj spokój, jesteś w domu i stary koń z Ciebie” – dodajemy sobie otuchy. Najgorsze z nich, nie tylko budują klimat dźwiękiem, grafiką, ale stawiają nas w obliczu sytuacji, w których każdy z was, będąc w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie mógłby znaleźć się w codziennym życiu. Taki właśnie jest Outlast.
Outlast to projekt wykreowany przez kanadyjskie studio Red Barrels. Sama gra zaliczana jest do gatunku survival horroru z pierwszoosobowym trybem gry. Po sukcesie, jakim okazała się część pierwsza, a także oficjalny dodatek o nazwie Whistleblower, przyszła pora na część drugą, której premiera światowa miała mieć miejsce tej jesieni, niestety w wyniku dalszych szlifów zainteresowani produktem będą musieli poczekać do pierwszej połowy 2017 roku. Mimo znacznego opóźnienia postanowiłem zmierzyć się z własnym strachem twarzą w twarz i na podstawie udostępnionej przez twórców wersji demonstracyjnej gry, przyjrzeć się jej bliżej, podzielić wrażeniami i przedstawić swoje oczekiwania odnośnie najnowszej odsłony serii. Zaczynamy!
W przeciwieństwie do pierwszej części gry, Outlast II nie opowiada kolejnej historii umiejscowionej w ośrodku dla obłąkanych. Mamy tutaj całkiem inny wątek fabularny. W nowej przygodzie nie zabrakło także miejsca dla świeżych postaci. Zarys fabularny jest krótki, a zarazem treściwy. Postacią, którą przyjdzie stoczyć nam bój o przetrwanie jest kamerzysta Blake Langermann pracujący wraz ze swoją żoną. Wymieniona para dziennikarzy śledczych jest na tropie poszlak, które zapoczątkowało niepozorne morderstwo. Ostatecznie ślady prowadzą w głąb arizońskiej pustyni.
Nie ma się co oszukiwać, mechanika Outlast II jest identyczna jak w przypadku jego poprzedników. Nieprzyjaźnie nastawione środowisko podziwiamy z perspektywy pierwszej osoby. Do naszej dyspozycji po raz kolejny zostaje oddana kamera wyposażona w tryb nocny. Wszystko co dobre, szybko się kończy, więc z jego używaniem również nie można przesadzać, ponieważ momentalnie odbije się to na stanie naszej baterii. Samo zasilanie możemy oczywiście znaleźć. Tu i ówdzie jest ono porozrzucane, część baterii napatoczy nam się pod nogi sama, jednak w celu zrobienia większych zapasów warto zwracać uwagę na każdy kąt, co moim zdaniem jest fajnym sposobem zachęcenia graczy do dokładnego poznawania otaczającego nas środowiska i w pewnym sensie możliwością nagrodzenia ich dodatkową bateryjką, która z pewnością nie pójdzie na marne.
Podczas mojej przygody z wersją demonstracyjną, nieustannie podejmowałem walkę z własną psychiką. Wpływ na klimat ma wiele elementów, ponieważ sama gra bazuje na prostych rozwiązaniach, które niejednokrotnie zapożyczone są z filmów. Mowa tutaj o sytuacjach w których niepokojące dźwięki dobiegające zza naszych pleców zmuszają nas do szaleńczego biegu przez długi korytarz, na którego końcu wszystkie z drzwi są zamknięte. Są to pozornie znane scenariusze, które niekiedy można nawet rozgryźć i przewidzieć to, co zaraz nastąpi. W żadnym wypadku nie mogę zaliczyć tego do minusów. Przechodząc demo Outlast, któryś raz z kolei doskonale wiedziałem, co się wydarzy, a mimo tego zawsze skakałem na fotelu i łapałem się za głowę z niedowierzaniem. Klimat jest naprawdę ciężki. Niepokojący mrok wylewający się z każdego kąta monitora, świetne udźwiękowienie i naprawdę fajna gra światła rzucającego cienie na większość elementów to po prostu esencja Outlast II. Podczas nocnej sesji trzymany byłem w nieustannym napięciu, które nie odpuszczało nawet na moment, a każdy szelest zmuszał mnie do rozglądania się za bezpieczną beczką czy chociaż szafką, do której chciałem dać głębokiego nura i nigdy już nie wyjść.
Grafika przeszła znaczną metamorfozę, Nie jest to może Wiedźmin 3: Dziki Gon, ale satysfakcja płynąca z podziwiania elementów świata jest duża. Widok poruszających się drzew i krzewów czy unoszącego się kurzu podczas pełni księżyca pozwala wczuć się w grę całym sobą. Nie brakuje także treści mających na celu ukazanie makabryczności historii. Jest ich sporo i taki widok nie powinien tutaj dziwić. Odwrócone do góry nogami krzyże czy poćwiartowane zwłoki to elementy dla ludzi o stalowych nerwach, które szokują i osoby grające w część poprzednią lub dodatek szybko się tu odnajdą.
Podsumowując — Po 10 godzinach z demkiem najnowszej produkcji studia Red Barrels jestem wystraszony, zziębnięty i gdybym swoim krzykiem mógł zasilić miasto niczym w filmie „Potwory i Spółka” to energii starczyłoby dla połowy kraju. To, co wyróżnia ją na tle innych gier typu horror story z elementami akcji to w zasadzie fakt, że jedyną możliwością przeżycia jest ucieczka. Naszych oponentów nie można zranić, a jedyną użyteczną bronią, która pomoże nam wyjść cało z opresji to klawisz shift odpowiedzialny za sprint i garść dodatkowych baterii. Doskonała współpraca pomiędzy elementami grafiki, udźwiękowienia i otoczki fabularnej nieustannie trzyma w napięciu niczym film Alfreda Hitchcocka i nie pozwala czuć się bezpiecznie choćby przez chwilę. Mój głód został zaspokojony i tak naprawdę nie mogę się doczepić do niczego. Pozostaje mi jedynie czekać na premierę i ponownie wybrać się na wycieczkę do Arizony.